Temat: Powstanie Warszawskie i jego Bohaterowie – BohaterON w Twojej Szkole.
Zapisz temat w zeszycie, a następnie przeczytaj o dzieciach, które były uczestnikami Powstania Warszawskiego. W zeszycie napisz jakie zadania wykonywali Mali Powstańcy.
W powstańczych działaniach uczestniczyli nie tylko chłopcy, ale również dziewczęta. Otrzymywały one jednak zadania innego typu. – Wiele dziewczynek, tak jak jedna z bohaterek mojej książki, Basia, pomagało przy budowie barykad, zmieniało rannym opatrunki albo pracowało w kuchniach polowych. Inna bohaterka „Fajnej ferajny”, Halusia, wraz z koleżankami robiła powstańcom lemoniadę – wylicza Monika Kowaleczko-Szumowska, autorka opartej na wspomnieniach książki „Fajna ferajna”, w której przedstawiono powstanie z perspektywy najmłodszych. – Może się wydawać, że to mało istotne zajęcie, ale dla 10-letniej dziewczynki bardzo ważna była sama świadomość, że w jakiś sposób pomaga powstańcom. Starszym dziewczynom powierzano czasem takie same zadania jak chłopcom.
Roznoszenie korespondencji w ogarniętej walkami Warszawie było zajęciem wyczerpującym i niebezpiecznym. Mali listonosze poruszali się wśród ruin, barykad, przechodzili przez płoty, piwnice i dziury w ścianach. Sytuacja różniła się w zależności od tego, czy doręczyciele pokonywali tereny zajęte przez powstańców, tereny niczyje, czy opanowane przez nieprzyjaciela. W najniebezpieczniejszych miejscach zaczęto przebijać linie tzw. warszawskiego metra. Były to zaimprowizowane przejścia przez piwnice kamienic, opisane drogowskazami, zaopatrzone w sztuczne oświetlenie. Przemieszczanie się po obszarach zajętych przez Niemców wymagało używania kanałów – w ten sposób funkcjonowała komunikacja między odciętymi od siebie dzielnicami. Mali listonosze byli ulubieńcami mieszkańców stolicy, nazwano ich „roznosicielami radości”. To dodatkowo dopingowało do wysiłku, jednak zdarzało się, że pod niektóre adresy nie dało się doręczyć przesyłek. Wtedy na listach pojawiały się adnotacje: „teren w ręku nieprzyjaciela”, „zwrot, adresata nie ma”, „dom spalony”, „nie ma dojścia”, „adresat nieznany”. Przesyłki te gromadzono w urzędzie PPW przy ul. Szpitalnej 6.
Powstańcza poczta zawiesiła działalność 1 października 1944 r. Podczas ostatniego harcerskiego apelu powstańczego w Oddziale Śródmieście Południowe 3 października 1944 r. na pamiątkę służby pocztowej każdy Zawiszak otrzymał filatelistyczny rarytas – znaczki Poczty Polowej AK. Były to dwie serie po pięć sztuk, jedna stemplowana i jedna niestemplowana. Mimo apeli drużynowych o pozostawienie znaczków na przechowanie w depozycie nikt ich nie oddał, chociaż w wypadku rewizji świadczyłyby one o roli właściciela w Powstaniu.
dr Paweł Kosiński, Instytut Pamięci Narodowej
Jerzy Szulc, ps. Tygrys, w czasie powstania 10 lat
Wchodząc do zgrupowania „Chrobry II”, podałem niewłaściwą datę urodzenia. Podałem się o dwa lata starszy. Nie przyjęto by mnie, bo miałem 10 lat. I tak zostałem łącznikiem. Znałem dobrze tereny Śródmieścia, prowadziłem wszędzie kolegów ze zgrupowania, bo wcześniej byłem takim – jak to się mówi – cwaniakiem warszawskim. W czasie okupacji handlowałem gazetami, trochę papierosami własnej roboty. Robiło się, żeby pomóc rodzicom. Jako łącznik nosiłem meldunki na PAST-ę, przeprowadzałem zgrupowania piwnicami. Nie bałem się po prostu, jako 10-letni chłopiec byłem bardzo odważny.
Jadwiga Chmielewska, ps. Szczurek, w czasie powstania 13 lat
„W obliczu boga najwyższego, najświętszej Marii Panny kładę kładę rękę na ten święty krzyż. Przysięgam”. I jeszcze ostatnie słowa: „Zdrada karana śmiercią”. Tak zostałam łączniczką komendantki Hanki w Wojskowej Służbie Kobiet. To była kompania kapitana Redy, pluton „Mundka”. Przede wszystkim chodziło się z meldunkami. Pamiętam, jak przynieśli też pierwszego rannego i my niby pomagałyśmy. Miał rozciętą nogę. Operował lekarz stomatolog, bo nie było chirurga. Kiedy spojrzałam na ranę, powiedział, żebym odeszła, bo za chwilę zemdleję. To było tragiczne. Ranni, śmierć, wokoło ginące dzieci. To było straszne dla niedużej dziewczynki patrzeć bez przerwy na śmierć, bez przerwy ginęli. Jedzenie? W budynku, który przejęła nasza kompania, były składy ziarna. Gotowali coś, co nazywało się „kasza pluj”. Kiedy już po wojnie zaczęłam się starać o akowskie dokumenty, opowiedziałam o tym. I usłyszałam: „Proszę pani, żeby pani nie miała żadnych papierów i tylko wspomniała o tym, że jedliście kaszę pluj, to wiedziałbym, że pani brała udział w powstaniu”.
Wojciech Jasiński, w czasie powstania 6 lat
Z zabawkami było ciężko i z cukierkami też. W czasie okupacji hitlerowskiej nie było wiadomo, jak długo to potrwa. Mama obniżyła więc moją datę urodzenia, bo Niemcy w czasie łapanek chłopców do 10 lat puszczali wolno. Tych, którzy mieli więcej, zabierali na wieś, do chłopów niemieckich. Tata znał bardzo dobrze niemiecki i kiedy przechodziliśmy obok posterunku przy getcie, żandarm coś do niego zagadnął, a tata zaczął z nim rozmawiać. Ciągnę więc tatę za rękę i mówię: „Tato, chodźmy do domu, bo ten pan nas zastrzeli”. Ojciec mówi: „Daj spokój”, i rozmawia dalej. Więc znowu ciągnę za rękę i powtarzam tę samą kwestię. W końcu Niemiec nie wytrzymał i zapytał, co syn mówi. Tata powtórzył: „Syn mówi, żebym z panem skończył rozmowę, bo pan nas zastrzeli”. Niemcowi łzy stanęły w oczach i powiedział: „Proszę pana, ja jestem na siłę w Wehrmachcie. Mam 35 lat, żonę, mam dwoje dzieci. Strasznie za nimi tęsknię”. Wyjął cukierki i wręczył mi całą garść. Nie chciałem wziąć, więc zapytał dlaczego. Powód był prosty – byliśmy nauczeni, że Niemcy rozrzucają zatrute cukierki po Warszawie. Nie wiem, ile było w tym prawdy, ale taka chodziła fama. Tata znowu mu to powtórzył. On otworzył cukierek, wziął do buzi i powiedział: „Proszę”. Wtedy uspokojony wziąłem od niego cukierki i poszliśmy – każdy w swoją stronę.